Strona:Uniłowski Gdynia na codzień Ł4 C1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czekiwaniem, przeistacza się powoli w „lumpenproletarjat“, w zawodowych łazików żyjących z kradzieży, z zapomóg (o ile są), a często z grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasorzyt społeczny już nie ozdrowieje. Istnieje projekt aby tych, co nie posiadają dowodu osobistego, wysiedlać z terenów nadbrzeżnych jako ze strefy granicznej — a przecież ci ludzie przyszli tu po ten dowód osobisty, po stabilizację, przywołał ich tu głos pracy, twarda konieczność bytowania. Okrutna jest bezwzględność tego pozbycia się ich. Dokąd pójdą?
Stoimy na szczycie Grabówka, i mój towarzysz uzupełnia wizję lokalną swemi uwagami. Jest tylko jedna pompa na 5 000 mieszkańców tego piekiełka. Trudności terenowe sprawiają, że ludzie trwają w ustawicznej ekwilibrystyce, przenosząc wodę do mieszkań. Zastanawiam się nad kwestją prania, to przecież niezły kąsek dla wyobraźni. Łaźni także niema. W dni deszczowe i wietrzne ustępy się wywracają, a ulewa spłukuje kloakę, która ścieka wdół, rozsiewając na okolicę potężny fetor. W razie pożaru musi to wszystko spłonąć bez reszty, i aż dziw bierze że to się dotychczas nie stało. Słucham dalej koszmarnych informacyj, zapatrzony w ruchliwe życie ludzi na tym wrzodzie. Podobno na 5 000 mieszkańców Grabówka 75% jest bez pracy, ale cyfry wobec tego co widzę, są bez znaczenia. Grabówek ma bliźniaczych sąsiadów, osiedla Obłuże, Witomino, Mały Kack, Chylonja, Demptowo, Leszczynki. Są to peryferje Gdyni, mokradła i torfowiska. Na Leszczynkach mieszkają ludzie w szałasach, do których włażą po drabinach. Na noc drabiny te wciągają do wnętrza. W jednym z takich szałasów szczury wyjadły oczy niemowlęciu. W czasie roztopów tereny te stają się jednem grzęzawiskiem, i kobiety przenoszą swe dzieci na rękach do odległych szkół. Odbywają się tam rozprawy nożowe, o których wieści nie przedostają się na zewnątrz.
Opuszczamy to wzgórze męki, ślizgając się po rozmokłej spadzistości. Siedząc w samochodzie, oglądam się jeszcze. Ach, żeby tak wyprowadzić tę biedotę w ludzkie bytowanie, a cały Grabówek oblać naftą i podpalić, zaorać to piętno hańby naszych czasów. Jedziemy w kierunku Gdyni, ale sądzone nam jest jeszcze raz zapuścić sondę w dno. W pobliżu szkoły morskiej widzę porosłe trawą fundamenty, i byłbym minął to nieciekawe napozór miejsce, gdyby nagle z podziemnej czeluści nie wypełzło umorusane dziecko. Wysiadam i zdaleka widzę przez otwór w jamie dwie kobiety krzątające się koło garnków. Jedna z nich ostentacyjnie wypina się do mnie tyłem i nieruchomieje cierpliwie w piwnicznym mroku. Okrążam fundamenty i napotykam wetknięty między gruz i śmiecie, błyszczący czystością kawał szyby. Za tem okienkiem widać firaneczki z czerwonej bibułki, a w firaneczkach wściekle wpatrzoną we mnie, beznosą i o czerwonych powiekach twarz niemłodej kobiety. Cofam się w stronę samochodu i czuję na plecach bezbolesne uderzenie; oglądam się — stoi parę wynędzniałych postaci i ciska we mnie, jak w zapowietrzonego, jakiemiś śmieciami Dziennikarz objaśnia że ktoś, kto postawił te fundamenta, wziął pożyczkę z banku na budowę domu, poczem uciekł zagranicę. Teraz mieszka tam kilka rodzin, niedawno policja zrobiła obławę i wyłowiła bandę złodziei. W ten sposób przestępstwo przysłużyło się bezdomnym.
Wolniutko jedziemy w kierunku Witomina. Nagle mój towarzysz ożywia się i przyśpieszył ajzdę. Pędzimy w tumanie kurzu, wślad za samochodem ciężarowym. W oddali sterczy nasyp kolejowy, po którym przesuwa się wąż pociągu towarowego. Zbliżamy się, i widzę na ścieżce poniżej nasypu kilkunastu mężczyzn na rowerach. Głowy mają zadarte w kierunku wagonów z pobielonemi wapnem kopcami węgla. Uwija się po nich człowiek, który zrzuca bryły węgla, i rowerzyści chwytają je nieomal w locie, chowają pod ramię i zawracają z łupem. Dzieje się to wszystko jak na dłoni, zgrabnie i w skupieniu. Ale mój towarzysz bacznie pilnuje ciężarówki; przejeżdżamy przez wykop w nasypie i pędzimy leśną drogą, wślad za tamtym. Widzimy kręcących się po lesie nędzarzy, wyczekująco zapatrzonych. Na widok ciężarówki ożywiają się, dają sobie znaki, nakrzykują wzburzeni. Ale wóz mija ich obojętnie, i siedzący w nim robotnik spogląda w niebo. Wówczas biegną, naprzemian wściekle i żałośnie pokrzykując. Niektórzy trzymają w torebkach nadpsute pomarańcze, niesamowicie żółcące się w tym głuchym lesie. Ciężarówka zasypuje ich kłębem kurzu i pędzi dalej. Zdaleka widać bramę, przed nią wyczekujący tłum. Na widok ciężarówki czają się jakby do skoku. Wśród wycia i przekleństw ciężarówka mija bramę, opadnięta zgrają gramolącą się do środka. Walka jest nierówna, dozorujący robotnik usuwa się w kąt, a z platformy wystrzela na ziemię pomarańczowy łup. Tutaj wre zacięta walka, ludzie wydzierają sobie zgniłe owoce, ślizgają się w kwaśno cuchnącej mazi. Zwolna cichnie awantura, obdartusy mijają nas z okrzykami tryumfu. Przystajemy w pewnej odległości od terenu śmietniska miejskiego, zawalonego stosami zgniłych pomarańcz. Ciężarówka pozbyła się już ładunku i ociekając zielonkawym sokiem, wolno zawraca po nowy transport. Nie pomaga oblewanie zepsutych owoców żrącemi płynami, wapnem czy karbolem.