Strona:Uniłowski Gdynia na codzień Ł3 C1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatapia miasto brunatnem rozlewiskiem, na które wyskakują świetliki latarniane. Schodzę wdół, przenika mnie chłodny wiatr, zgania z tego wzgórza. Późno wracam do hotelu z wędrówki po ulicach, pełen dźwięków i obrazów, z których staram się odcyfrować sens tutejszego bytowania.

*

Jedziemy z wizytą, o której mój towarzysz nie chce mi dać żadnych wyjaśnień, poza zwięzłem: „Sam zobacz i osądź“. Wiem, że to będzie dzielnica bezrobotnych, że się napatrzę biedy, nawącham smrodów i wrócę zgorzkniały i bezradny. W Gdyni jest bezrobocie: spłynęło tu w swoim czasie mnóstwo biedoty z całego kraju a nawet z zagranicy, istne karawany, pielgrzymki rodzin pieszo wlokące się miesiącami, z dobytkiem w taczkach, i wszystko to ulokowało się na ziemi i pod ziemią, czekało, dostawało pracę, znów ją traciło, ciągle płodziło dzieci, i stąd ten przyrost… Cało wykpiwamy się z tunelu i suniemy szeroką i długą ulicą Morską. Po obu stronach wiadome już kontrasty: blok z żelazo­‑betonu, a w jego cieniu schron z mieszanego materjału, jaki dostarcza okoliczne śmietnisko. Dużo wolnych, niezabudowanych placów, po których wiatr śmieciem wiruje. Mijamy popielaty masyw gmachu szkoły morskiej z dwiema kotwicami u wejścia; bezradna nagość tych kotwic sprawia wrażenie surowości, zbyt przeforsowanego symbolu. W pewnej chwili widzimy zdaleka, poniżej poziomu ulicy, plac pełen mężczyzn otaczających niepokaźny domek. To bezrobotni i urząd pośrednictwa pracy. Jest to widok, od którego bije wprost ekstraktem zaciętej cierpliwości, czujnej nadziei. Prawie wszyscy ci ludzie są podobnie ubrani; prążkowane, welwetowe spodnie, grube buty, kurtka i czapka sportowa, to jakby mundur bezrobotnego. Nieopodal widać uszeregowane rowery, popularny środek komunikacyjny robotników. Oto skala ironji: w Ameryce przyjeżdżają bezrobotni do biur pracy samochodami, tutaj należy posiadać rower. Zbyt wielkie są odległości od miejsc zamieszkania, i w stosunku do autobusów rower szybko się amortyzuje. Na pobliskim dziedzińcu szkolnym, zapatrzone w wyczekujący trud swoich ojców, dzieci odprawiają ćwiczenia gimnastyczne. Niezbyt to pokrzepiające sąsiedztwo dla młodszego pokolenia proletarjatu. Ruszamy dalej i po kilku minutach wysiadamy aby pieszo pójść w kierunku górującego ponad piaszczystym obszarem Grabówka.
Jest to wzgórze obficie pokryte plugawemi ruderami. Wieje stamtąd kwaśnym, jadowitym smętkiem. Wkraczamy między zabudowania i owiani fetorem nieskanalizowanych wychodków, wspinamy się podgórę krętemi wykopami, nieomal ocierając się o gliniaste ściany, po których spływają brunatne ścieki. Ulice tu nie istnieją, w spadzistych, wilgotnych zaułkach pełzają roje mrukliwej dzieciarni o starczych, ziemistych twarzyczkach, nielękliwe, zerkające na nas posępnie spodełba. Budynki są bardzo rozmaite, wszystkie parterowe; świeżo pomalowane, mają kolor przeważnie siny, przystosowany do ogólnego charakteru. Ale tych odświeżonych, powierzchownie schludnych baraczków jest zaledwie kilka, większość, to naprędce sklecone nory, jakieś deski i drągi połączone przemyślnemi sztuczkami, oblepione błotem, obetkane szmatami, o dachach z karbowanej blachy, z napół zgniłych desek pokrytych ziemią, porastających trawką; żałosne schrony tłoczące się wgórę jedno nad drugiem, z ustępami tuż przy oknach, wszystko razem skotłowane, cuchnące, ociekające brudem ludzkim niby wielka latryna. Wsadzam głowę w otwór i widzę wewnątrz przerażone, stłoczone w mroku widma ludzkie. Dziecko jakieś podskoczyło do drzwi, rozjaśniło się trochę, i szybkie moje spojrzenie przyłapało trawę rosnącą pod narą, obskurne wiadro i skrzynię zamiast stołu, staruchę w czarnej koszuli z siwemi skołtunionemi włosami, która skryła się za zasłonę z gazet — poprzetykanych wypalonemi zapałkami. Cofnąłem głowę, krztusząc się od zaduchu, i powlokłem się dalej.
Jest to nędza osobliwa, nie ta wiadoma, wielkomiejska, nieomal tradycyjna. Magnes pracy przyciągnął tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele, uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do stawiania prowizorycznych schronisk, które powoli przeistoczyły się w trwałe osiedla najczarniejszego bytowania. To dzikie budownictwo porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem. Powstał osobliwego rodzaju „przemysł“. Oto znaleźli się groszowi kapitaliści, którzy pobudowali prymitywne baraczki, pomalowali je „na sino“ i zaczęli odnajmować za komorne. Jeśli odnajmujący tracił pracę, wówczas on skolei przyjmował sublokatorów po dziesięć złotych miesięcznie, i tak nieraz powiększało się grono mieszkańców do dziesięciu w jednej izbie. Stąd zasłony z gazet, które nie przeszkadzają naturalnemu przyrostowi, i w ten sposób rodzą się dzieci, które w tłoku nie mogą odnaleźć swych rodziców. Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów gdyńskich dla rzesz bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i o-