Strona:Uniłowski Gdynia na codzień Ł1 C5.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sklepy wabiły przechodniów oświetlonemi wystawami, które trwały jak gdyby w zawstydzeniu spowodowanem impotencją niedzieli. Trzymając towarzysza pod ramię, odezwała się kobieta: „Patrz ta torebka“… „Właśnie, torebka, tylko trzeba mieć co w nią włożyć“… Powlekli się dalej; on w paltociku, kwaśny na twarzy, ona swobodnie wypięta, wsłuchana w ukryte życie wzdętego macierzyństwem brzucha. Kilkanaście osób kiwało się nad brzegiem trotuaru, gapiąc się w skandaliczny bezsens jezdni, wsłuchując w dźwięki jazzu pobliskiego baru. Minąłem ich, przyjemnie obcy, próżno starając się „objąć nieobjęte“. Ale po chwili wróciłem i wszedłem do baru; tam, patrząc na ruchomą masę tańczących, na stoliki zastawione wódką i czarną kawą, gdzieindziej znów kuflami piwa, zjadłem na stojąco chaotyczną kolację w postaci jajek na twardo, zimnej cielęciny z chrzanem i masy jakichś kruchych rogalików, które chrupałem w takt nerwowych dźwięków „karioki“. Wkońcu, w ucieczce przed łakomstwem, przemknąłem obok „Morskiego Oka“ w stronę hotelu. W łóżku przeżuwałem jałowość wra-