Strona:Thomas Carlyle - Bohaterowie.pdf/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem po tej drodze myśli, był właśnie ów człowiek-dziecię Platona. Pełen prostoty i otwartości dziecka posiadał on zarazem głębokość i siłę męża. Przyroda nie miała jeszcze dla niego nazwy; nie zjednoczył on jeszcze w jednę nazwę całej tej nieskończonej rozmaitości widoków, dźwięków, form i ruchów, co wszystko my zwiemy dziś zbiorowo: wszechświatem, naturą, lub jakkolwiek inaczej, załatwiając w ten sposób rachunek z rzeczą. Dla owego dzikiego człowieka o głębokiem sercu wszystko wydawało się jeszcze czemś nowem, nieosłoniętem nazwami i formułkami; wszystko stawało przed nim wprost nagie, płomieniejące, piękne, groźne, niewypowiedziane. Przyroda była dlań tem, czem jest ona po wszystkie czasy w oczach myśliciela i proroka: nadprzyrodzoną! Ziemia skalista, kwiecista i zielona, drzewa, góry, rzeki, morza wielodźwięczne; niezmierne, bezdenne morze błękitu, falujące ponad naszemi głowami pod tchnieniem wiatrów; czarna chmura, co się tam skupia i formuje, by zionąć to ogniem, to gradem i deszczem: co to jest? Tak, co to takiego to wszystko? — W gruncie rzeczy nie wiemy tego jeszcze dziś i nigdy nie zdołamy posiąść tej wiedzy. I jeśli wymykamy się trudności tego pytania, to dzięki — nie wyższej intuicyi, lecz — wyższej naszej lekkości, nieuwadze, brakowi intuicyi. To brak myśli pozwala nam się nie dziwić. Każde tworzone przez nas pojęcie więzi stwardniała skorupa tradycyj, zdań, powag, wyrazów bez treści. Nazywamy ten ogień piorunowy czarnej chmury „elektrycznością,“ tworzymy o nim uczone traktaty, wydobywamy podobny przez tarcie szkła i jedwabiu: lecz czem on jest? kto go stworzył? Z czego on powstał? Co z niego ma