Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 65.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1813   —

— Chce mnie pan przekonać, że umarli, zmartwychwstali? Wiem dokładnie od naocznego świadka, że zginęli.
— Spoliczkuj tego świadka, jeśli go spotkasz. Nie zapominam ludzi, których raz jeden widziałem. Zresztą, niepodobna nie poznać tego Zorskiego, którego nazywają Władcą Skał.
Cortejo zbladł.
— Zorski? — zapytał szeptem. — Ten już nie żyje!
— Bynajmniej, on także żyje. Stał w drzwiach hacjendy i rozmawiał ze starym człowiekiem, którego nazywał hrabią Fernando.
— Hrabia Fernando! — Cortejo omal nie krzyknął. — Śni się panu chyba, sennor, przewidziało się panu!
— Nie tak głośno, sennor Cortejo. Nie życzę sobie, aby pański krzyk zwrócił na mnie uwagę ludzi z hacjendy.
— Wybaczy sennor. Nie dziw, że mówię głośniej, kiedy słyszę, że żyją i cieszą się zdrowiem ludzie, których oddawna uważałem za nieboszczyków. — Co się tyczy hrabiego Fernanda, to chyba na pewno się pan przesłyszał, sennor.
— Nie mogę nic inego powiedzieć, jak to, co widziałem. Oczy i uszy mam czułe, zapewniam sennora. Zauważyłem nawet wielkie podobieństwo między hrabią a pewnym młodym człowiekiem, oczywiście, o ile można stwierdzić podobieństwo przy migającym świetle ogniska.