Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1802   —

wobec pana z danego mu słowa; zawdzięczam panu bardzo wiele.
Myśliwy czekał przez chwilę, zapewne, aby się pohamować i powziąć postanowienie, poczem rzekł:
— Wprawdzie zwykłem ufać takiemu, co mnie raz okłamał, wszakże proszę pana, abyś mi powiedział, czy naprawdę znasz Hernica Landolę.
— To prawda — odparł Cortejo.
— A czy prawdą jest także, że się pan z nim spotka?
— Z całą pewnością.
— Dobrze, wybaczę więc panu. Potrzebował pan pomocy udzieliłem jej sennorowi, ponieważ jesteś człowiekiem, a ja także nim jestem. Pańska sytuacja wymaga od pana ostrożności i dla tego nie biorę sennorowi za złe, żeś mnie oszukał. Ale spodziewam się, że spełni pan przyrzeczenie, które mi dałeś.
— Ma pan na myśli wynagrodzenie?
— To rzecz nie najważniejsza. Chcę mieć Landolę.
— Otrzyma go pan. Oto moja ręka.
Amerykanin uścisnął wyciągniętą dłoń.
— A więc ubite — rzekł. — Nie jestem pańskim politycznym zwolennikiem. Pod tym względem nie może sennor na mnie liczyć. Ale co się tyczy spraw osobistych, to służę panu pomocą, zostanę bowiem z panem, dopóki nie schwytam Landoli.
— Sennor Cortejo, co to za człowiek? — zapytał jeden z przybyłych Meksykan.