Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1735   —

stali poszli za jego przykładem. Zatrzymali się tuż przy Sępim Dziobie.
— Hola, sennor, czy to pan, czy to pański duch? — zapytano hurmem
Sępi Dziób odwrócił się flegmatycznie, podniósł się powoli zamknął parasol, obejrzał ludzi przez binokle i odparł:
— Mój duch!
— Ach, a nie pańskie ciało?
— No, wszak wczoraj mnie zastrzelono, czy też wysmagano do śmierci!
— Nie pleć bzdur, sir! Wczoraj udało się panu czmychnąć; dziś już się to panu nie uda.
— Nie zamierzam wcale czmychnąć; raczej chcę zostać z wami.
— Gdzie spędziłeś tę noc?
— W lesie.
— Ma pan teraz innego konia. Skąd to?
— To nie inny koń.
— Wczoraj uciekłeś na dereszu, a teraz masz kasztana.
— Kasztan jest też tylko duchem deresza.
— Nie żartuj! Zabiłeś wczoraj i zraniłeś dwunastu naszych; dzisiaj nam za to zapłacisz. Czy wiesz, gdzie są parowce i łodzie?
— W waszych rękach Chcieliście je wszak zdobyć.
— Niestety, i to się nie powiodło. Wasi ludzie strzelali w nas kartaczami. Zapłacicie nam za to! Wsiadaj na koń! Pojedzie pan z nami do miejsca, gdzie zatrzymały się statki. Wydasz pan je, albo zginiesz — rozważ to sobie!