Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1720   —

Cortejo wyciągnął się na tratwie. Głowa jego spoczywała w pobliżu miejsca, o które trzymał się pływak.
— Jakże sennor to uczyni? — ironizował spiskowiec.
— W ten sposób! — odparł Cortejo i szybko uchwycił rękę pływaka.
— Ach! — rzekł Meksykanin. — Chce mnie pan trzymać? To się panu nie uda. Zobaczy pan, jak łatwo sobie poradzić ze ślepym.
— Nagrodzę cię w dwójnasób.
— To mało. Nie dam się przekupić; nie sprowadzę pana na brzeg. Bądź zdrów!
Byli teraz blisko lądu.
— Nie, nie puszczę cię! — mówiąc to, Cortejo ze zdwojoną siłą ścisnął przegub ręki pływaka.
— No, bo użyję przemocy! — zawołał Meksykanin. Wyciągnął machete z za pasa i przystawił ostrze do ręki Corteja. — Radzę panu puścić, bo odrąbię palce!
Cortejo szybko cofnął rękę.
— Tak roześmiał się spiskowiec. — Płyń sennor, dokąd pragniesz! Ale strzeż się, abyś nie wpadł w ręce Anglików!
Mocnym uderzeniem pchnął tratwę znów na środek rzeki, a sam dopłynął do brzegu.
Cortejo odczuł uderzenie.
— Czy jesteś daleko? — zapytał.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Odpowiadaj! Na miłość Boską, odpowiadaj!
Nasłuchiwał uważnie — żadnego dźwięku!