Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 47.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1318   —

rozkaz, aby wszystkie widety zachowały jak największą ostrożność.
Odszedł, pozostawiając piętnastu uzbrojonych żołnierzy, a więc aż nadto do schwytania jeńca, nieprzeczuwającego pułapki.
Żołnierze leżeli cicho na ziemi i czekali. Przeszło kilka godzin. Byli już pewni, że ten, którego wypatrują, nie opuści wcale miasta, albo, że uciekł inną drogą, gdy raptem rozległ się cichy szelest, jakgdyby ktoś podeszwą buta rozrzucał grudki ziemi.
— Idzie. Uwaga! — szepnął komendant.
Po chwili zobaczyli cicho i ostrożnie skradającą się postać; w przeciągu jednej minuty powalono ją na ziemię; trzydzieści pięści chwyciło obcego w kleszcze.
— Do djabła! — rzekł po francusku powalony. — Czego chcecie ode mnie?
— Ciebie mieć chcemy — odparł komendant.
— No, no, zobaczymy, czy mnie dostaniecie! — natężył wszystkie siły, by się wyrwać, lecz daremnie. Za wielu ludzi trzymało go w łapach.
Gerard poczuł, że musi się poddać. Nie chciał robić użytku z broni, w obawie, aby to nie pogorszyło sprawy. Dlatego rzekł:
— Ależ, ludzie, puśćcie mnie! Nie mam wcale zamiaru uciekać. I nie mam powodu do ukrywania się przed wami.
— Oho! — odparł komendant. — Zapalić latarnie.
Rozkaz wykonano. Francuzi zaczęli oglądać nieznajomego.
— Aha, uzbrojony. Odbierzcie broń i zwiążcie go!
Jeden z żołnierzy zdjął Gerardowi pasek i zwią-