Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 47.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1316   —

— Stanie się to wkrótce, może pani być spokojna. No, ale załatwiłem już wszystko; muszę odejść.
Gerard wstał.
— Dowidzenia, Gerardzie! Kiedy przybędziesz znowu?
— Przypuszczam, że niedługo. A więc dobrej nocy!
Opuścił pokój tą samą drogą, którą przyszedł, aby od starej żony ogrodnika odebrać broń. Nie przeczuwał nawet, że naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. — —
Gdy się przedtem przekradał wśród widet, znalazł się wpobliżu jednego z wartowników. Usłyszawszy cichy szmer, wartownik zaczął nasłuchiwać.
— Miałem wrażenie, że ktoś przechodził obok mnie, — rzekł do siebie wartownik. — Pewnie jakieś zwierzę.
Bezgłośnie przechadza się tam i zpowrotem; w pewnej chwili przyszła mu ochota zapalić papierosa. Meksyk to kraj papierosów, Francuzi zaś są wielkimi amatorami tytoniu i palą niemal wszyscy. Spoglądano więc przez palce na żołnierza, palącego na posterunku. Nasz wartownik wyciągnął papierosa i zapałki. Przy świetle wydało mu się, że na ziemi widzi głębokie ślady nóg ludzkich. Pochylił się, trzymając zapaloną zapałkę.
— Ach, — mruknął — te ślady są jeszcze zupełnie świeże. Ten łotr przechodził tędy. Ale kto to mógł być?
Zapalił pokolei kilka zapałek. Mógł teraz określić kierunek, w którym poszedł podejrzany człowiek.
— Ta szelma przekradła się między nami do miasta.