Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 46.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1289   —

na stół kapelusz o szerokich kresach, ukazała się nad jego czołem głęboka, ledwie zagojona blizna.
— Jaki julep mam podać? — zapytał gospodarz ostro. — Z miętą czy z kminkiem?
— Dajcie, sennor, z miętą — brzmiała odpowiedź.
Gospodarz wszedł za ladę i przyniósł żądany napój, poczem usiadł znowu przy oknie. Gość popijał zwolna julep, całą uwagę zdawał się wytężać, tak samo jak gospodarz, w kierunku okna; bystry jednak obserwator dostrzegłby z pewnością, że wzrok gościa padał chwilami ukradkiem na dziewczynę, która, rumieniąc się, spuszczała oczy.
Staremu milczenie wkońcu już nazbyt ciążyło. Chrząknąwszy, zakomunikował gościowi:
— Straszliwy wiatr.
Nieznajomy nie zwrócił na to uwagi: dopiero gdy gospodarz dodał po pauzie: — nieprawdaż? — odpowiedział obojętnie:
— Niezgorszy.
— I pył okropny.
— Pah.
— Pah? Co przez to rozumiecie? Czy to nie pył?
— Ależ owszem — pył. Cóż to jednak szkodzi?
— Co to szkodzi? Co za pytanie! — zawołał gospodarz ze złością. — Gdy komu taki pył zasypie oczy; wtedy...
— Wtedy będzie je musiał zamknąć — odparł nieznajomy.
— Zamknąć? — Ach tak, toby było właściwie najmądrzejsze.