Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 17.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   476   —

Poprowadzili konie wzdłuż góry, wreszcie Indianin rozchylił krzewy. Za nimi znajdowała się wąska rozpadlina, gdzie umieszczono zwierzęta. Potem powrócili do potoku, gdzie zatarli, zwyczajem Indian, swoje ślady, dopóki nie dostali się do skały. Przeszli rzeczkę wbród.
Indianin wyprowadził Helmera na suche miejsce i oddalił się od niego na parę kroków. Mdłe fosforyczne światło zabłysło w przestworzu, odezwało się głośne trzaskanie, potem zapłonęła jedna pochodnia.
Lecz, o cudo! Nie jedna pochodnia, a tysiące takich zapłonęło! Zdawało się Helmerowi, że znajduje się w środku ogromnego słońca, błyszczącego złotem i diamentami, tak naraz zajaśniały miliony świateł i refleksów przed oślepionym wzrokiem. A wśród tego nieskończonego blasku, migotania świateł i łamania się ich, zabrzmiały słowa Indianina:
— Oto jaskinia królewskiego skarbu! Bądź silny i trzymaj duszę swą na wodzy!
Minęło sporo czasu, dopóki Helmer przyzwyczaił oko do tej wspaniałości. Jaskinia tworzyła bardzo szeroki czworobok, może sześćdziesiąt kroków długi i szeroki, przez nią płynął potok, wyłożony płytami kamiennymi. Była ona od samego spodu aż do góry napełniona kosztownościami, których blask musiał pomieszać zmysły nawet najtrzeźwiejszego człowieka.
Znajdowały się tutaj posążki bogów, wysadzane drogimi kamieniami. Setki takich posążków stało na półkach, a niektóre z nich były ulane ze