Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 17.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   469   —

kać. Wrócił więc. Nie szukał przy tym bynajmniej najprostszej i najwygodniejszej drogi, lecz jechał dolinami, rozpadlinami i jamami, jakie mu wpadły w drogę, aż usłyszał nagle głosy kłótni. Wnet dał się słyszeć strzał i okrzyk.
Zsiadł z konia, przywiązał go, pochwycił strzelbę i szedł ostrożnie do miejsca, skąd padł strzał. Był niedaleko. Wdarł się na pagórek, którego wierzch był porosły dzikim mirtem. Dostawszy się do krzaków, dojrzał między nimi małą, ale głęboką dolinę, w której dogasało ognisko. Wokoło niego stało ośmnastu mężczyzn, a przy nich leżały dwa trupy. Przy tym leżała tu wielka ilość skrzyń, worków i pakunków. Jeden mężczyzna miał w ręku pistolet, który nabijał.
— Pozostaje więc na tym — rzekł. — Kto się sprzeciwi, tego się po prostu zastrzeli.
— A nie zdradzą nas strzały? — zapytał inny nieśmiało.
— Głupcze, kto się odważy napaść nas?
Niedźwiedzie Serce dobrze rozumiał mieszaninę hiszpańskiego i indyjskiego języka, ale ci ludzie mówili czysto po hiszpańsku i tego nie mógł zrozumieć.
Myśląc, że są myśliwymi, którzy się posprzeczali, wsiadł na konia, zawrócił i popędził do swoich.
Dzień radości minął bez przeszkód, hrabia nie pokazał się ani razu, dopiero kiedy wszyscy udali się na spoczynek, wyszedł ze swej izby i poszedł w kierunku drzew oliwnych, gdzie oczekiwała go Indianka.