Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   241   —

— Nie wiem.
— Za trzy miesiące najwcześniej.
— Co takiego? To niemożliwe!
— Przekona się pan sam. Ten łobuz nigdy nie postępuje inaczej.
— Ale jakim prawem? Przecież to zabronione.
— Ha, prawo! — parsknął więzień — prawo nie dla nas! Kto raz się dostanie do więzienia — przepadł. Pan widać nie jest Hiszpanem, kiedy pan pyta o takie rzeczy.
— Nie, jestem cudzoziemcem, Polakiem.
— Aha, wiem, spotykałem Polaków na wolności.
Znów zapadło milczenie. Po chwili więzień rzekł:
— Jak to dobrze, że pana sprowadzili do mnie. Nie ma pan pojęcia, co się z człowiekiem dzieje, kiedy tak długo siedzi sam. Myślałem, że oszaleję. Dziś klucznik przyniósł podwójną kolację, więc domyśliłem się, że dostanę towarzysza. Powiadam panu, doktorze, cieszyłem się, jak dziecko, że już nie będę sam! Może pan głodny? — zapytał po chwili. — Jedz, doktorze, pańska kolacja leży tam w kącie.
— Dziękuję za pamięć — odpowiedział Zorski z uśmiechem — nie jestem głodny. Zjedz pan moją porcję.
— Et! — machnął ręką więzień — ja tam na ten kawałek suchego koksu nie jestem chciwy
— Czego? — nie zrozumiał doktór.