Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  34   —

— Toż my i owszem, ludzkie zrozumienie mamy. Tylko, że jakże ich dowieziem do miasteczka? Dusza się w nich wytrzęsie, jeżeli nawet jeszcze żyją. To i uradzilim tu do znachora.
— Choć i tak ksiądz tu najpotrzebniejszy.
Antoni Kosiba obrócił się do nich. Jego rysy tak skamieniały, że sam do trupa był podobniejszy, niż do żywego człowieka. Tylko oczy się jarzyły.
— Sam nie dam rady — powiedział. — Niech ktoś skoczy konno po doktora.
— Witalis! — zawołał Prokop — zaprzęgaj.
— Nie ma czasu na zaprzęganie — krzyknął znachor.
— Dajcie mi konia, ja pojadę — odezwał się Zenon.
— Wyprowadź mu Witalis! — zgodził się Prokop — a ty tam daj znać do Ludwikowa też, że ichni panicz tu leży.

Niech ktoś skoczy po doktora...

Tymczasem znachor był już w izbie. Jednym ruchem ręki zmiótł z dużego stołu wszystkie stojące na nim przedmioty, drugim tak samo oczyścił ławę. Ręce mu drżały, a pot kropliście wystąpił na czoło.
Wybiegł znowu. Wydawał teraz polecenia. Rannych, ostrożnie podkładając ręce przeniesiono do izby, w której tymczasem Wasil zapalił jeszcze dwie lampy. Olga rozdmuchiwała żar na piecu, Natalka nalewała wodę do garnków. Zonia rozcinała wielkimi nożycami płótno na bandaże.
Za oknami rozległ się gwałtowny tętent. To Zenon na oklep popędził ku miasteczku.