Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak mocna niesmaczna wódka, zalatująca fuzlem, ale pobudzająca nerwy do szybszych i śmielszych reakcyj. I rzecz godna uwagi: Szczedroń specjalnie z nim mówił takim językiem, jakby umyślnie starał się być wulgarny.
— Nie widziałem dziś pani Wandy. Nie byłem w Kolchidzie.
— Nerwy? — odwrócił się doń Szczedroń.
— Prawdopodobnie.
— Ech, ślamazara z pana, panie Dziewanowski. Poprztykał się pan z nią?... Ach, nauczyłbym ja pana, jak należy obchodzić się z kobietami. Nauczyłbym... gdybym sam umiał.
Zaśmiał się swoim suchym, nieszczerym śmiechem i zawołał:
— Trzeba je znać!
Dziewanowski wiedział, że znów zacznie mówić o żonie i nie omylił się.
— Naprzykład Wanda — zmarszczył brwi Szczedroń — Wanda z całym swoim fałszem jest nijaka. Konglomerat przypadkowości. Grzechotka. Nie znajdzie się w niej żadnego pionu, bo to żelatyna. Taka, jak w tej probówce, gdzie hoduję takie, a mógłbym hodować inne bakterje.
— Pan, panie Stanisławie — odezwał się Marjan — lepiej i dłużej zna panią Wandę.
— Napewno — z pogardliwym uśmiechem zapewnił Szczedroń.
— I... bardzo przepraszam... i kocha ją pan?
— To może być zabawne, ale nie przestaje pokrywać się z prawdą na całe sto procent.
— Dlaczego więc, daruje pan, dlaczego? Przyszedłem właśnie nauczyć się czegoś od pana. Niech mi pan, człowiek par excellence zdrowy, niech mi pan wytłumaczy, co to jest — miłość?
Szczedroń zdjął okulary i wybałuszył oczy:

91