Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W takim razie dobranoc — obraziła się naprawdę.
— Ależ panno Bubo, niechże mi pani pozwoli wytłumaczyć się.
— Och, to jest nieciekawe.
— Jestem poprostu szczęśliwy, że pani o mnie pamięta. Nie umiem tego wyrazić, jak dalece szczęśliwy, ale z drugiej strony...
— Przeszkodziłam panu? — zapytała zimno.
— Bynajmniej... Widzi pani, ja nigdy nie przypuszczałem, że pani zadzwoni do mnie, że pani wogóle może zadzwonić do jakiegoś mężczyzny, tak, jak robią to dzisiaj wszystkie inne panny.
— Aha! Wie pan, panie Henryku, pan jest apokaliptycznie nudny z tem swojem wiecznem moralizatorstwem. Musiały pana porzucić wszystkie kochanki, jeżeli wogóle miał pan kiedy jaką kochankę.
W słuchawce zaległo milczenie. Oczywiście uczuł się zgorszony. Buba miała wypieki, ale fakt, że mówiła do aparatu, a nie wprost do niego, dodawał jej odwagi.
— Miał pan kochankę? — powtórzyła.
— Panno Bubo! Ja z panią w taki sposób i na taki temat nie umiem mówić.
— Uważa mnie pan za świętość, za leliję?
— Nie o to chodzi. Nie mówiłbym o tem z matką, z siostrą i nie będę mówił z panią.
— Dlaczego?
— Bo szanuję panią i chcę szanować.
— To źle się pan wybrał.
— Jak mam to rozumieć?
— Jestem taką samą dziewczyną, jak wszystkie inne. Może nawet znacznie gorszą. A pan jest hipokrytą i to nie po dżentelmeńsku.
— Ależ co?
— Skoro się ma kochankę, to nie wolno nią gardzić.

268