Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przymknęła powieki i podciągnęła nogi pod siebie: właśnie przypominał wielkie silne i drapieżne zwierzę... I to była ich ostatnia rozmowa. Może gniewa się na nią?... Nie miałby za co, a jednak...
Wstała i wzięła katalog telefoniczny. Chyba ma swój telefon... Jak to dobrze, że w domu nikogo niema. Można będzie swobodnie porozmawiać. Czuła się trochę podniecona. Wprawdzie nieraz telefonowała do różnych młodych ludzi, ale wówczas robiła to w imieniu matki, zapraszając ich na bal, lub coś w tym rodzaju. Pozatem nie obchodzili jej wcale. A pan Tański?
Pocóż miała to ukrywać przed sobą: obchodził ją bardzo. I jeżeli obraził się i w niedzielę nie przyjdzie, byłoby to okropne.
Telefon był zajęty. Z kim on może rozmawiać?... Właściwie mówiąc mogliby zobaczyć się choćby dziś. Gdyby naprzykład tu przyszedł... Niema nikogo. Żeby miał swoje auto, mogliby pojechać na godzinkę. W Ameryce żadna panna nie robiłaby sobie z tego nic. Nawet prościej, uważałaby za rzecz zupełnie normalną pójść do niego. A gdyby tak...
Odezwała się telefonistka. Numer Tańskiego był wolny. Niski, poważny głos odezwał się stereotypowem „hallo“ (zupełnie jak w Ameryce).
— Dobry wieczór panie Henryku — Buba mocno przycisnęła słuchawkę do ucha.
— Dobry wieczór. Kto mówi?
— Nie zgadnie pan?... Buba Kostanecka.
— Pani? — zdziwił się.
— Zmartwiłam pana?
— ... ... ...
— No, co pan nie odpowiada! Niezadowolony pan, że do niego dzwonię?
— I tak i nie — odpowiedział po chwili wahania.

267