Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co się mama będzie trajdać po schodach. W try miga skoczę.
— Rób swoje — ofuknęła go matka — już tam pieniądze będą pewniejsze.
— Matka to też — obraził się i z pogardą wzruszył ramionami.
Praczka nie odpowiedziała, narzuciła na szerokie bary wełnianą chustkę i wyszła. Jej syn splunął przez zęby w kąt i zabrał się do prania.
— Czy pani go bardzo kochała? — zapytała półgłosem Buba.
— Kogo? — zdziwiła się Felka.
— No... ojca tego dziecka.
— I pewno...
— A teraz go pani nienawidzi?...
— Niech go tam — obojętnie wzruszyła ramionami — nie jego wina. Sama chciałam. I cudze zawsze lubiłam... A tak już miałam dwóch narzeczonych i żaden nie chciał się żenić, bo to praca niestała, albo całkiem bezrobotny. Gdybym ja jaki posag miała, albo dobry zarobek, żeby i na mnie i na jego starczyło, ale tak to każdy mówi: co będę się żenił? To myślałam sobie, że i tak mnie małżeństwo nie pisane, żeby choć dzieciątko mieć, jakąś swoją bliską duszę, no i dzięki Bogu mam.
— Dzięki Bogu! — zaśmiał się syn praczki ironicznie — niech panna Felka strzyma się z dziękowaniem Bogu, bo na ten przykład jeszcze nie wiadomo czem takiem to dziecko zostanie.
— Niech już pana Stefana o to głowa nie boli — niecierpliwie poruszyła się chora.
— Co ma boleć? Mój, czy co? Tylko mówię, że baby to zawsze. Każdej zdaje się, że frajer na dziecko poleci i wróci do niej. A chłopu poco na ten przykład dziecko? Chleba zadużo na świecie, czy co? Owszem, nie mó-

239