Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sytuacja była tak przykra, że jedynem z niej wyjściem pozostawało milczące porozumienie, na podstawie którego z dalszych prób zrezygnowali. Poprostu unikali nawet pieszczot, gdyż te podniecały ich oboje.
Wszystko to było dziwne: Annie się zdawało, że spotkała się w życiu z niezwykle rzadkim wypadkiem, ani dobrym, ani złym, lecz mającym swą odrębną, jakąś niezbadaną wartość. A przecież kochała Marjana nie mniej, lecz z dniem każdym więcej. Robiła też co mogła, by uwolnić go od refleksyj na temat niezupełności ich związku. Sama w siebie wmawiała wyższość tego rodzaju stosunku.
— Najdroższy — mówiła — nie wyobrażaj sobie, bym czuła się przez to nieszczęśliwa, czy pokrzywdzona. Odwrotnie, tem bardziej mogę cenić naszą miłość i tem bardziej mogę być z niej dumna, że wolna jest od zoologicznych elementów, któreby ją tylko spospolitowały.
I naprawdę czuła się wyższą, wznioślejszą, szlachetniejszą, chociaż trochę zdezorjentowaną.
Byli jakby rodzeństwem. Zajmowała się jego codziennemi drobiazgami, z niezmierną przyjemnością robiła w jego pokoju porządki, przyszywała guziki, reparowała bieliznę. Co najdziwniejsze było dla niej w tem wszystkiem, to łatwość, z jaką Marjan na to się zgodził. Więcej. Nieraz spostrzegła, że przygląda się jej w takich chwilach z uwielbieniem i z radością. Jego zastrzeżenia i protesty miały ton ściśle formalny.
Często czytywał jej głośno różne dzieła, przerywając czytanie krytycznemi uwagami. Czasami jednak milknął i wówczas czuła jego wzrok pełen jakiejś zaczajonej czułości, śledzący ruchy igły w jej ręku.
— Pełno tu ciebie — mawiał, wciągając w płuca powietrze tak, jakby oddychał pachnącem powietrzem lasu.

175