Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaznaczenia swojej tu obcości. Niechby zresztą wiedział, że szperała, że zdolna jest do wszystkiego, ale cóż dalej?... Wzruszy ramionami i może powiedzieć:
— Niepotrzebnie trudziłaś się. Rzeczywiście mam inną, a z tobą rozstaję się. Mam ciebie dość.
Wandzie krew uderzyła do twarzy. Tego nie przeżyłaby. Tego nie umiałaby przebaczyć. Żeby jej, jej, Wandzie Szczedroniowej ktokolwiek mógł dać taką odprawę. O nie, teraz już wiedziała, co zrobi. Zerwie z nim, zerwie natychmiast. Wcale nie da po sobie poznać, że czegokolwiek się domyśla, że go podejrzewa o zdradę. Zerwanie musi wyjść od niej, przyczyną zerwania nie może być ktoś inny, ani ktoś, ani on sam, ani nic innego: poprostu sprzykrzył się jej, znudził i tyle. To ona mu powie:
— Przyszłam ci zakomunikować, że nie widzę celu w dalszem przedłużaniu naszego stosunku.
On oczywiście uda zdziwienie i żal, może zresztą naprawdę będzie żałował. Nie zapyta dlaczego, tylko będzie wpatrywał się w jej oczy swojemi inteligentnemi, zamglonemi oczyma.
— Żegnaj, Marjanie — wyciągnie do niego rękę — spędziliśmy razem kilka wcale przyjemnych chwil.
I doda jeszcze lekceważąco:
— Przez pewien czas oddawaliśmy sobie drobną przysługę wzajemnego zaspokajania zmysłów. Trzymaj się dobrze, a miło mi będzie spotykać cię od czasu do czasu.
Tak będzie najlepiej — wmawiała w siebie — najlepiej. Nie dać mu odczuć, że bodaj przez sekundę przywiązywała jakiekolwiek znaczenie do ich romansu, że domyśla się zdrady. Tylko spokoju, najwięcej spokoju: uśmiech i zimna krew.
Opanowała się dość szybko. Przesiadła się na fotel

122