Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzała tę natarczywą myśl. Wstydziła się jej. Chodzić, jak zakochana szwaczka pod dom niewiernego kochanka! Żeby chociaż z jakimś konkretnym zamiarem, ale przecie nie miała żadnego. Poprostu „ciągnęło ją“, niewiadomo poco i dlaczego. Bo przecież nie miała w torebce rewolweru ani buteleczki z kwasem siarczanym! Tegoby tylko brakowało!
Zaśmiała się.
— Gotowam wmówić w siebie, że on mnie naprawdę obchodzi, że bez niego żyć nie potrafię. Co za głupota, co za idjotyzm.
A jednak szła dalej, szła coraz prędzej z rosnącą w mózgu pogardą dla samej siebie, z nieznośnem uczuciem poniżenia.
Dwa okna na pierwszem piętrze, dwa dobrze znane okna nalewo od balkonu były otwarte i ciemne. Podmuchy wiatru chwiały białemi firankami.
Wanda tak była przygotowana na zapuszczone rolety i kolorowe światło, a może nawet na cienie, poruszające się w oknach, że stanęła nieruchoma i bezradna. Gdyby tak było, jak przypuszczała, też nie wiedziałaby, co ma zrobić, lecz teraz została wprost zaskoczona: nie było ich, wyszli.
W każdym razie taki postój na skraju chodnika o tej porze był nonsensem. Najrozsądniej byłoby zawrócić do domu, lecz to pociągnęłoby za sobą konieczność rezygnacji z dowiedzenia się czegokolwiek pewnego. A teraz już musiała wiedzieć. Nie znalazłaby chwili spokoju. Pozostawało zatem czekać na Marjana. Oczywiście wyszli razem. Poszedł ją odprowadzić i powinien wrócić. Nie mogła jednak czekać nań na ulicy. Zresztą służąca ją dobrze zna i napewno nie będzie miała nic przeciwko temu, że poczeka w jego pokoju.
Nie wahała się dłużej, weszła do bramy, szybko wbie-

120