Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szczedroń ma rację, że znajdzie sobie, nawet nie znajdzie, lecz poprostu wybierze takiego mężczyznę, jakiego będzie chciała. Stać ją na to.
Ubrała się i wychodząc zajrzała do pokoju męża. Pisał coś, gryząc niedopałek papierosa. Jego głowa była śmiesznie przechylona wbok, a prawe ramię krzywo wzniesione. Wyglądał, jak garbaty.
— Wychodzę — powiedziała — a ty... ty w swoich introspekcjach psychicznych jesteś męcząco trywjalny.
— Ja?... Tak. Nie umiem szukać komplikacyj. Patrzę na rzeczy prosto — odpowiedział nie odrywając oczu od papieru.
— Prostota nie powinna być prostactwem — wycedziła — jesteś nużąco gruboskórny.
— To prawda — kiwnął głową.
— Dowidzenia.
— Weź parasol. Zanosi się na deszcz.
Miała zamiar to zrobić, lecz teraz czuła się obrażona na męża, na jego propozycję i na parasol. Lekceważył jej przeżycia, jej kryzysy duchowe, a umiał dbać tylko i to od czasu do czasu, by nie przemokła i nie dostała kataru. Na dworze pachniało orzeźwiającą wiosenną wilgocią. Na wiosnę bardzo łatwo się przeziębić. Gdyby dostała zapalenia płuc i walczyła ze śmiercią, byłoby to należytą karą dla Dziewanowskiego, Szczedronia i dla tych wszystkich egoistów.
Właściwie mówiąc, cóż ona mogła ich obchodzić? Póki istnieje, póki stanowi pewną część rzeczywistości, póty liczą się z jej obecnością. Gdyby umarła, lub obłożnie zachorowała, najzwyczajniej w świecie zapomnieliby o niej.
— Jeszcze jeden numer skreślony — jak mówił Jan Kamil Pieczątkowski, spotykając kondukt pogrzebowy.
Po niej niktby nie rozpaczał. Matka chodziłaby w żałobie, ale w gruncie rzeczy byłaby rada, że „zakała ro-

117