Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzecia płeć.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wanduś, co ci jest?... Masz jakąś przykrość?
— I cóż z tego? — zapytała szyderczo.
— Nie mogę ci pomóc?
— Owszem — zawahała się — ale ty tego nie potrafisz.
— Zaryzykuję — rzucił półżartobliwie.
— Mógłbyś zabić? — spojrzała nań zimno.
Zaśmiał się i trzasnął palcami:
— To zależy kogo.
— Kogoś, kto mnie skrzywdził... obraził...
— Aha!... — domyślił się — nie, moja droga. Byłby to zbyteczny wysiłek. Tego kogoś może dawno zabiłbym dlatego, że mnie skrzywdził, zabiłbym bez dłuższych ceregieli... gdyby nie poczucie bezcelowości takiego zabiegu: na miejsce jednego przyszedłby następny.
Machnął ręką i odchodząc, zatrzymał się jeszcze przy drzwiach:
— Pomyśl nad tem, a i ty mniej sobie ową krzywdę i obrazę będziesz brać do serca.
Szczedroń nie rozumiał jej. Nigdy nie rozumiał. Był zawsze taki gruboskórny, a cała jego miłość to tylko instynkt zoologiczny.
O tyle ma rację, że powinna gardzić tamtym.
Podciągnęła nogi pod siebie i wcisnęła się w kąt tachty. Czuła się jakby zapędzona w ten kąt przez złą niesprawiedliwość losu! Bo oczywiście może być i dobra niesprawiedliwość... Dziewanowski zrobiłby ironiczną uwagę o konieczności stylu. Hipokryta! I właściwie dlaczego język literacki ma być zwulgaryzowany, spospolitowany? Tak lubiła pisać przenośniami. Nie pisze się przecie dla dorożkarzy. Marjan poprostu zubożył jej styl. Przez niego zawsze się męczy nad usuwaniem przymiotników i porównań. On wogóle jest oschły. I gdzież konsekwencja: zachwyca się Homerem, a właśnie Homer to same przymiotniki i metafory. Sam jed-

115