Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zirytowało mnie to trochę.
— A czymże ma dla mnie być? Czym jest, obiektywnie rzecz biorąc, zwykły pocałunek?
— Czy... czy i w stosunku do innych mężczyzn... zachowujesz się tak samo?
Byłam już zła.
— Tak. W stosunku do wszystkich, bez wyjątku. Ale upewniam cię, że żaden dotychczas nie zrobił mi o to awantury.
— Bo żaden z nich cię nie kocha — wybuchnął.
— Zaiste, masz dziwne wyobrażenie o miłości. Zawsze sądziłam, że atrybutem tego uczucia raczej jest pocałunek, niż wymówki i impertynencje.
Z całej siły chwycił mnie za rękę i spojrzał mi głęboko w oczy. Był z tym gniewem, niepokojem i nadzieją wspaniały. Miły Boże! Czemuż jest taki głupi?!
Zapytał przerywanym głosem:
— Jak mam to rozumieć... Haneczko, jak mam to rozumieć?... Czy... ty mogłabyś mnie... pokochać?
Potrząsnęłam głową:
— Nie mogłabym. Nie mogłabym właśnie dlatego, że ty tak poważnie bierzesz te sprawy. Nie cierpię przywiązania większej wagi do przeżyć, niż na to zasługują. Boję się wszystkich klęsk żywiołowych. Nie pociąga mnie trzęsienie ziemi. Po prostu go się boję. Stokroć wolę pogodą i ciszę. I jeżeli mam być szczera, dlatego cię właśnie nie pokochałam.
Znowu odsunął się ode mnie i zastygł w milczeniu. Na szczęście był właśnie ostry zakręt i chcąc nie chcąc musiał się do mnie przytulić.
By złagodzić swoje słowa, powiedziałam:
— Zresztą, mój Romku. Mówiłam ci, że nie lubię zagłębiać się w analizę swoich postępków, czy uczuć. Czyż to nie jest zupełnie proste?... Podobasz mi się, żywimy dla siebie bardzo wiele przyjaźni. Dlaczego nie miałabym cię pocałować?