Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzie chciał, by pani mu oddała paczkę dla Tonnora, niech pani mu ją odda.
— Oddać?
— Naturalnie. Za panią będą szli nasi agenci, niech się pani niczego nie obawia. Trzeba jednak być przygotowaną na wszystkie ewentualności. Najsprytniej z ich strony byłoby zaaranżowanie zwykłej kradzieży ulicznej. Niespodziewanie podbiegłby do pani ktoś, wyrwał torebkę i zaczął uciekać. Oczywiście złapalibyśmy go zaraz, ale wówczas nie mielibyśmy przeciwko niemu dowodów, że należy do szajki szpiegowskiej. Rozumie pani, mógłby udawać zwykłego złodziejaszka. Toteż niech pani idąc do banku w ogóle nie bierze z sobą torebki. Spodziewam się, że ma pani jakąś kieszeń w futrze?
— Owszem, mam w karakułach.
— Doskonale. To są nie duże paczki. Z łatwością je pani zmieści w kieszeni. Oto jest wszystko, o co panią proszę. Gdy pani wróci do domu z paczkami, będę tam na panią oczekiwał, i będę służył dalszymi instrukcjami.
Tego już było dla mnie za dużo. Nie tylko miałam zdradzić Roberta, wydając jego list, ale jeszcze współdziałać w całej okropnej machinacji!
— Nie, panie majorze — powiedziałam stanowczo. — Do takich funkcji może pan używać kogo się panu podoba, ale nie mnie. Nie jestem przyzwyczajona do podobnych rzeczy. Pan major zdaje się nie liczyć z tym, kim jestem.
Nie speszył się wcale:
— Liczę się z tym, że jest pani jedyną osobą, która bez wzbudzenia podejrzeń u szpiegów, może przyczynić się do ich ujęcia.
— Tak, ale ja się na to nie zgadzam. To nie jest moim obowiązkiem. I tak już zrobiłam wiele rzeczy nie „fair“. Niech pan użyje do tego policjantów, żandarmów, czy kogo pan chce. Ja odmawiam kategorycznie.