Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Pamiętnik pani Hanki.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hanko — zawołał. — A jakichże jeszcze dowodów ode mnie żądasz?
— Nie żądam niczego. Ale wolno mi oczekiwać od ciebie otwartości.
Wziął moje ręce i ściskając je mówił:
— Musisz mi wierzyć, gdy cię zapewniam, że zanadto ciebie szanuję, bym miał teraz, zanim nie zdołam tej sprawy załatwić, zabrudzać twoją wyobraźnię i twoje czyste myśli tymi wstrętnymi rzeczami.
— Aż wstrętnymi?...
— Tak. Gdy już wszystko przeminie, a mam prawo tego się spodziewać, zupełnie inaczej będę ci mógł to przedstawić i ty to zupełnie inaczej przyjmiesz.
Mówił jeszcze długo i tak przekonywująco, powoływał się na swoją uczciwość w stosunku do mnie, której rzeczywiście nie mogłam zaprzeczyć, że w końcu musiałam uwierzyć w jego dobre intencje.
Pomimo to ani przez chwilę nie zastanawiałam się nad tym, czy pozostawić sprawę Jackowi, rezygnując z dochodzeń na własną rękę. Po dzisiejszej mojej bytności u pułkownika Korczyńskiego jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że wszystko potrafię lepiej załatwić niż Jacek. Niepokoi mnie brak telefonu od stryja Albina. Ta ruda wydra gotowa mu jeszcze tak zawrócić w głowie, że zapomni o tym, w jakim celu ją poznał. Wprawdzie jest patentowanym kobieciarzem, ale najsprytniejszy mężczyzna w tych sprawach wobec każdej ładnej kobiety staje się bezbronnym jagnięciem. Trzeba tylko umieć z nimi postępować. A już ta Angielka na pewno nie z jednego pieca chleb jadła.
Jednego pojąć nie mogę, dlaczego porzuciła Jacka wkrótce po ślubie? Przecież on jest naprawdę czarujący i dla każdej kobiety byłby doskonałą partią.
Wieczorem mieliśmy kilkanaście osób na obiedzie. Wszystko