Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I jedno i drugie — odparł Dyzma — a ponadto jestem plenipotentem jego żony.
— Ach tak? Co pan mówi? Tej, tej hrabianki Ponimirskiej? To taka przystojna blondynka, prawda?
— Tak.
— Słyszałem coś, że ona tam nie bardzo z tym Kunickim.
— Bardzo nie bardzo — roześmiał się Dyzma.
— Między nami mówiąc, nie dziwię się, bo to przecie piernik i podobno nieciekawa figura. Pan to pewnie lepiej wie odemnie.
— Ba, ale cóż robić?
— Rozumiem, rozumiem, — potwierdził pułkownik — interesy są interesami. Nie pogniewa się pan, panie Nikodemie, że przy panu będę się ubierał?
— Proszę bardzo.
Weszli do pokoju i pułkownik wpadł na pomysł, by gościa poczęstować koktajlem własnego pomysłu. Tymczasem ordynans przyniósł mundur i po pół godzinie Wareda był gotów.
Wyszli do samochodu i pułkownik z zachwytem oglądał każdy jego szczegół. Musiał znać się dobrze na motorach, bo wszczął z szoferem rozmowę, w której raz po raz padały niezrozumiałe dla Nikodema słowa z terminologji technicznej.
— Wspaniały, wspaniały — powtarzał Wareda z zachwytem, sadowiąc się obok Dyzmy. — Musiał pan grubo beknąć za ten wózek. Jakieś osiem tysiączków dolarów, co?
Auto ruszyło i korzystając z warkotu motoru, który zagłuszał słowa, Nikodem odparł:
— He, he, z ogonkiem.
W drodze umówili się, że spotkają się wieczorem na kolacji w „Oazie“.
— Tam najlepiej, bo spotkamy wielu znajomych. Zna pan Ulanickiego?
Dyzma nie znał, lecz w obawie, że może to być jakaś osobistość znakomita, zapewnił, że zna tylko ze słyszenia.