Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego jedynym?
— Nic pana z tym domem nie wiąże... Mój Boże, przecie pan każdej chwili może stąd uciec, uciec na zawsze.
Usta jej drżały, a w kącikach oczu zaszkliły się łzy.
— I ucieknie pan napewno...
— Nie — zaprzeczył gorąco, pomyślawszy o swojej pensji, — chciałbym tu pozostać jak najdłużej.
Zarumieniła się.
— Mówi pan szczerze?
— A pocóż miałbym zmylić? Pewno, że szczerze.
— Czyż towarzystwo istot nieszczęśliwych nie przeraża pana?
— Nie, bynajmniej, a powtóre, dlaczego pani ma być nieszczęśliwa? Kobieta młoda, zdrowa, bogata, ma życie wygodne...
— Ach — przerwała — czy można nazwać to życiem!
Dyzma spojrzał na nią zukosa:
— Że to może mąż nie kocha?
— Mąż? — w jej rysach wyraziła się pogarda i wstręt — mąż, wolałabym, żeby mnie nienawidził. Zresztą, cóż mnie z nim łączy? On jest zajęty robieniem pieniędzy i tylko o nich myśli... Jego krąg zainteresowań jest mi tak daleki i obcy!... A znowuż on sam nigdy nawet nie próbował odczuć mnie i zrozumieć...
Przygryzła wargi.
— Zresztą, poco to panu mówię...
— To dobrze, że pani mówi.
— Przecie pan i tak wszystko widzi. Panie Nikodemie, niech pan powie, czy człowiek samotny, człowiek zupełnie samotny może być szczęśliwy?
— Bo ja wiem... Ja jestem sam na całym świecie.
— Jakto? Nie ma pan nikogo? Rodziny?...
— Ano nikogo.
— I nie gnębi to pana?
— Jakoś nie.
— Ach, bo pan jest mężczyzną, silnym, zwartym w sobie charakterem. Pan nie zna osamotnienia, bo sobie sam jest całością. Nawet nie wiem, czy wogóle zdolny