Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczynało już świtać. Na seledynowym kloszu nieba z trudem tylko można było dostrzedz topniejące punkciki gwiazd. Symetryczne szeregi latarń jaśniały chorowitem białem światłem.
Nikodem Dyzma szedł ulicami, w których pustce klaszczące echo jego kroków brzmiało ostro i donośnie.
Zdarzenia ubiegłego wieczoru zbiły się w jego świadomości w jakieś pstre kłębowisko wrażeń, migotliwych, goniących się wzajemnie i nieuchwytnych. Wiedział, że zdarzenia te ogomną dla niego mają wagę, lecz ich istoty ogarnąć nie umiał. Czuł, że niespodziewanie spadło nań jakieś szczęście, lecz na czem polegało, co oznaczało, skąd się wzięło i dlaczego — nie pojmował.
Im dłużej nad tem myślał, tem wszystko zdawało mu się mniej prawdopodobne, bardziej fantastyczne i niedorzeczne.
Wówczas zatrzymywał się przerażony, ostrożnie sięgał do kieszeni i gdy palce namacały gruby plik sztywnych banknotów, uśmiechał się do siebie. Nagle zdał sobie sprawę z jednego: jest bogaty, bardzo bogaty. Zatrzymał się we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Marja! Pięć tysięcy złotych!
— To ci forsa! — powiedział głośno.
Instynkt wielu lat biedowania odezwał się w nim naturanym odruchem: trzeba oblać. I chociaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skręcił w Grzybowską, gdzie — jak wiedział — knajpa Icka jest już otwarta. Przezornie wyciągnął jedną stuzłotówkę i ulokował ją w osobnej kieszeni. Pokazywanie takiej kupy pieniędzy u Icka nie należało do rzeczy bezpiecznych.
Pomimo wczesnej pory u Icka był tłok. Dorożkarze, szoferzy taksometrów, kelnerzy z restauracyj już zamkniętych, sutenerzy, przepijający nocny dochód swoich „narzeczonych“, męty podmiejskie, wracające z pomyślnego żeru — wszystko to zapełniało niewielkie dwa pokoiki przyciszonym gwarem rozmów i brzękiem szkła.
Nikodem wypił dwie szklaneczki wódki, przekąsił zimnym wieprzowym kotletem i kiszonym ogórkiem.