Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W bramie czekał nań Kunicki. Był zdenerwowany tak dalece, że nie umiał już tego ukryć. Raz po raz podejrzliwie zerkał na Dyzmę, dając mu ostatnie informacje i objaśniając, że teczka z dokumentami leży z prawej strony na samej górze, że w teczce są absolutnie wszystkie dokumenty, dotyczące procesu, że zatem nigdzie więcej szukać ich nie trzeba.
— Dobra, dobra, — przerwał mu Dyzma i otworzył drzwiczki auta.
— A niech pan, kochany panie Nikodemie, nie zapomni dobrze zamknąć kasę. I rozetki przekręcić.
— Zrobione, no dowidzenia. Jazda!
Samochód ruszył. W kwadrans już byli za miastem.
Nikodem wydobył z kieszeni długi, wąski, stalowy klucz i obejrzał go z zainteresowaniem:
— Taka mała cholera — mruknął pod nosem, — a tyle przez nią da się zrobić.
Auto szło szybko znajomą szosą. Wkrótce zaczął kropić deszcz, pokrywając szyby drobniutkiemi kropelkami. Zbliżał się wczesny jesienny zmierzch. Nikodem nastawił kołnierz i rozmyślając, zdrzemnął się.
Zatrzymali się raz tylko w celu zmiany koła, gdyż najechali na gwoźdź.
Było już zupełnie ciemno, gdy dojrzeli światełka Koborowa.
Wysiadł przed podjazdem i wydał szoferowi dyspozycje. Otworzyły się drzwi, wybiegła służba.
— Pani w domu? — zapytał Dyzma, nie odpowiadając na ukłony.
— Tak jest, proszę jaśnie pana. Pani jest w bibljotece.
— Dobrze.
— Czy mam zameldować?
— Niepotrzeba. Możecie odejść, sam potrafię.
Przeszedł przez ciemny salon i otworzył drzwi.
Przy stole siedziała Nina, pochylona nad książką. Nie podniosła głowy. Nikodem zamknął drzwi za sobą i chrząknął:
Teraz dopiero podniosła nań oczy i stłumiony okrzyk