Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaklął, lecz nie było w tem złości. Przeciwnie, kontent był z tego, gdyż po przeczytaniu takiego wywiadu, każdy musiał uważać pana Dyzmę, pana prezesa banku, Dyzmę, za człowieka niepospolicie mądrego.
Niemal wszystkie dzienniki zamieściły podobne artykuły i jego fotografje w różnych pozach. Najlepiej podobała się mu ta, gdzie siedział na kanapie między premjerem a ministrem Jaszuńskim, oraz ta, na której schodził ze schodów, a za nim szedł starszy jegomość z siwemi wąsami i trzymał kapelusz w ręku, podczas gdy on, Nikodem, miał nakrytą głowę. Podpis pod tem zdjęciem głosił:
„Pan prezes, Nikodem Dyzma, opuszcza pałac Rady Ministrów w towarzystwie swego przyszłego współpracownika, nowomianowanego dyrektora Banku Zbożowego, p. Władysława Wandryszewskiego, b. wiceministra skarbu“.
— Ha — pomyślał Nikodem — teraz cała Polska mnie zna.
Nagle przeraził się. Przyszło mu na myśl, że przecież dzienniki dotrą też do Łyskowa, że pan Boczek, Jurczak i oni wszyscy, którzy go tak dobrze znają, dobrze wiedzą, że to bujda z tą Kurlandją, i z tem gimnazjum, i z Oxfordem.
Choroba!
A jeżeli któremu z nich strzeli do głowy napisać do jakiego dziennika całą prawdę?
Po plecach przebiegły mrówki. Chodził po pokoju i klął, później znowu wziął się do przeglądania pism i przyszedł do przekonania, że jakakolwiek denuncjacja ze strony dawnych znajomych jest mało prawdopodobna. Olśni ich i onieśmieli jego stanowisko i stosunki. Chyba, że donosić będą anonimowo... Ale anonimów poważnie się nie bierze.
Uspokoił się znacznie. Natomiast podczas rozczytywania się w przypisywanych mu talentach zatroskała go inna myśl: jak sobie da radę?
Niby największa praca spadnie na tego dyrektora Wandryszewskiego, ale przecie i on sam będzie musiał