Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obligacyj zobożowych. Kunicki zacierał rączki i co parę zdań powtarzał:
— Genjalne, genjalne!
Pani Nina wpatrywała się w genjalnego projektodawcę rozszerzonemi źrenicami, w których malował się podziw.
— Jedną tylko mamy trudność — zakończył Dyzma — mianowicie niema gdzie składać zakupionego zboża. Na budowanie magazynów niema forsy.
— Ha! — zawołał Kunicki — to rzeczywiście przeszkoda... Ale... Panie Nikodemie, a coby pan sądził o takiem wyjściu z sytuacji: rząd kupuje zboże, ale pod warunkiem, że sprzedający zobowiązuje się je przechować. Powiedzmy nie każdy ma gdzie przechować, ale zawsze ziemianinowi łatwiej jest nawet pobudować śpichlerz i mieć zboże sprzedane, niż gnoić je również u siebie i bankrutować. Mnie to wyjście wydaje się realne. Co pan o tem sądzi?
Dyzma aż oniemiał. — To łeb ma stary dran — pomyślał z podziwem i chrząknął:
— Gadaliśmy o tem — rzekł chytrze — może i tak da się zrobić.
Kunicki zaczął roztrząsać szczegółowo ten pomysł, a Nikodem słuchał chciwie, notując w pamięci słowa „starego cwaniaka“, gdy zjawił się lokaj:
— Jaśnie pana proszą do telefonu. W nowym tartaku zerwała się transmisja i jest jakiś nieszczęśliwy wypadek.
— Co? Co ty mowisz! Prędzej samochód! Przepraszam państwa...
Wyleciał z pokoju niemal biegiem.
Kończyli obiad we dwójkę.
— Z pana jest wielki ekonomista — powiedziała Nina, nie podnosząc oczu — czy pan studjował zagranicą?
Dyzma nie zastanowił się i odparł:
— Tak, w Oxfordzie.
Na twarzy Niny uderzyły rumieńce.