Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Karjera Nikodema Dyzmy.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiecy:
— Niechno pan drzwi zamyka, bo cug i jeszcze mi pan dziecko zaziębi.
Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto na gwoździu i usiadł przy oknie.
— No i co — odezwała się kobieta — znowu pan miejsca nie znalazł?
— Znowu...
— Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o chleb łatwiej. Wiadomo — chłopi.
Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar „Pod Słoniem“ na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał swoje pięć złotych dziennie i kolację, grając na mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami, nie mógł dojść do ładu i po dwóch tygodniach wymówiono mu. W Łyskowie zaś...
Myśli kobiety temi samemi musiały iść torami, gdyż zapytała:
— Panie Dyzma, a nie lepiejby panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj coś dla pana znajdą.
— Przecie mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam
— Poumierali?
— Poumierali.
Walentowa skończyła obieranie kartofli i, stawiając sagan na ogniu, zaczęła:
— Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. Mój, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na żarcie starczy, a ichny derektur, znaczy się ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, że może i całkiem fabrykę zamkną, bo odbytu nima. A i tak, żeby nie Mańka, to nie byłoby czem komornego opłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie...