Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/369

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I muzea tak cię interesują?
— Bardzo. Kiedy wyjeżdżamy za granicę zwiedzamy cudowne muzea. W tym roku byliśmy w Monachium i w Paryżu. A w przyszłym pojedziemy do Włoch, do Wenecji, do Rzymu, do Florencji. Ach, marzę o Florencji. Znam już ją wcale nieźle z albumów i katalogów. A przed dwoma laty byliśmy w Amsterdamie i w Belgii, a na Boże Narodzenie tatuś zabiera mnie do Krakowa.
— No, no, — nie bez ironii zauważył Marek. — Widzę, że ojciec kształci cię na kustosza muzealnego.
— Nie — zaprzeczył chłopiec. — Ja będę malarzem.
— Malarzem? — zdziwił się Marek. — Czy masz w tym kierunku zdolności?
— Tatuś mówi, że mam. Mój profesor w szkole też przypuszcza, że będzie ze mnie kiedyś malarz.
— I interesuje cię to?
— O, bardzo, najbardziej.
Chłopak zaśmiał się i dodał:
— Czy to źle?
— Nie, uchowaj Boże, — bez przekonania zaprzeczył Marek.
— Jeżeli pan chce zobaczyć… W moim pokoju do nauki, jest bardzo dużo rysunków i obrazków, zrobionych przeze mnie.
— Owszem, chciałbym to zobaczyć.
— To po kolacji pokażę panu. Tylko proszę nie myśleć, że to coś nadzwyczajnego. Muszę się jeszcze dużo, dużo uczyć, dużo widzieć, by umieć malować, jak czuję.
— A jakże ty czujesz?
Chłopiec zamyślił się:
— Tego nie potrafię wyrazić — uśmiechnął się z zażenowaniem — ale wiem, że w moich próbach nie mogę jeszcze osiągnąć ani tej barwy, ani tego kształtu, które wyczuwam.
— No, to zaprowadź mnie. Zobaczymy.
Wstali od stołu i Jurek zaprowadził Marka na pierwsze piętro, gdzie mieściła się jego sypialnia i pokój do nauki.