Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ja wiem… Justyn miewa różne pomysły. Może wyjedziemy za granicę, może przeniesiemy się do Francji…
— Cóż — wzruszył ramionami. — Nie sądzę, by cokolwiek mogło mi przeszkodzić, by pojechać z wami.
Monika przygryzła wargi:
— Ale nie wiesz, czy będziesz wtedy chciał tak zrobić.
— Owszem. Wiem z całą pewnością.
— Nie wiesz, bo przecie… No wyobraź sobie na przykład, że nasze stosunki się rozluźnią, że między tobą a nami zajdą jakieś nieporozumienia…
— Ach, do tego zmierzasz.
— Do niczego nie zmierzam — powiedziała niecierpliwie. — Chcę tylko, byś trzeźwo spojrzał na te rzeczy. Trzeba wziąć pod uwagę wszystkie ewentualności.
Marek milczał.
— Z chwilą, gdy robi się coś takiego, co już nie może być odrobione, należy pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi, że podlegamy zmianom usposobień i w ogóle.
— Ja się nie zmienię.
— Więc skoro chcesz, bym stawiała kropki nad i, powiem ci, że my możemy zmienić się.
— Cóż począć… Na to nie znajdę rady.
— Owszem jest na to rada.
— Jaka?
— Nie przeciągać struny — wyrzuciła z siebie tonem prawie ostrym.
Zapanowało milczenie. Po dłuższej chwili Marek powiedział:
— Mam to zrozumieć jako… banicję?
— Nie, Marku, jako prośbę, byś nie robił głupstwa, podwójnego głupstwa, które zaciąży fatalnie na naszej przyjaźni. Mój Boże, czy ty nie widzisz, co się dzieje z Justynem?… Czy nie widzisz w jakim stanie są jego nerwy?…
— Tylko o moje nerwy nikt się nie troszczy — powiedział z goryczą.
— Marku, masz wiele słuszności. I wierzaj mi, że mówienie tego wszystkiego sprawia mi najdotkliwszy ból, ale muszę tak mówić, muszę ci to powiedzieć, muszę cię prosić, byś wyjechał, byś wrócił do Zapola.