Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o tym zapomnieć, moglibyśmy wreszcie odetchnąć spokojnie i skończyłaby się ta nieustanna szarpanina nerwów, gdybyś ty zechciał trzeźwo spojrzeć na twoje życie!
— Trzeźwo?
— Tak, trzeźwo, po ludzku.
— Nie wiem o czym mówisz.
— O tobie. Cóż to jest za stanowisko wobec przyszłości: tą treścią żyję i żyć będę!… To przecie nonsens!
— A cóż innego zostaje mi do wyboru? — zapytał poważnie Marek.
— Co?… A chociażby małżeństwo.
— Chyba żartujesz, Moniko.
— Wcale nie. Powinieneś ożenić się. Doprawdy nie widzę powodu, dla którego miałbyś skazywać się na starokawalerstwo.
— Nie widzisz? — zaśmiał się ironicznie.
— Oczywiście. Wiem co mi powiesz. Powiesz, że nie spotkasz takiej kobiety, którą mógłbyś pokochać. Ale przecie nie wszystkie małżeństwa zawierane są z miłości. Weź chociażby Jankę. Nie kochała Stefana, ale pobrali się i jest im zupełnie dobrze.
— Dobrze?… Nie wiem, czy dobrze.
— Na pewno, bo oboje są rozsądni i normalni ludzie. A tyle jest młodych, ładnych i porządnych panien na świecie. Każda z nich byłaby dobrą żoną.
— Nie przeczę.
— No, Marku, zastanów się! Dlaczego nie masz się ożenić!
— Przyczyna jest bardzo prosta — powiedział po namyśle.
— Jakaż to przyczyna?
— Małżeństwo z każdą, z najlepszą, było by dla mnie torturą.
— Nie rozumiem — oburzyła się.
— Nie chcesz rozumieć. Ja kocham ciebie, Moniko. Kocham ciebie i myśl o jakiejkolwiek innej kobiecie jest, byłaby dla mnie nieznośna. Unieszczęśliwiłbym ją i siebie.
Przetarł ręką czoło i dodał:
— Chyba nie będziesz ode mnie wymagała aż takiego poświęcenia dla spokoju… Justyna.
— Boże, jaka ja jestem nieszczęśliwa — szepnęła Monika.