Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ściśnięte ręce podniosła do ust ruchem nagłego lęku, a jej rozszerzone źrenice wpatrywały się z jakimś dziwnym wyrazem na Justyna, który również pobladł i stał jak skamieniały.
— Monika — zawołała panna Agata — co ci jest? Co ci jest?… Złotko moje, cudo moje… Nie dobrze ci?… Może czujesz bóle?
Lecz Monika zdawała się nie słyszeć. Wyraz jej twarzy nie zmienił się wcale.
— Słoneczko moje — podbiegła do niej panna Agata. — Co ci jest?…
Nagle Monika zerwała się, jakby chciała gdzieś biec, szukać jakiegoś ratunku… Lecz zabrakło jej sił, zachwiała się. Panna Agata objęła ją mocno i usadowiła z powrotem na fotelu:
— Maleństwo moje… Panie Justynie — zakomenderowała. — Wody. Zimnej wody.
Ale Justyn nie ruszył się z miejsca, jakby nie rozumiejąc jej słów.
Po dłuższej chwili wybełkotał jakieś niewyraźne zdanie i wyszedł z pokoju.
— Moniko, czy ja coś takiego powiedziałam, co was dotknęło? — zaniepokoiła się panna Agata.
— Nie, ciociu, nic… — wydobyła wreszcie z siebie Monika.
— Więc co się stało?… Dlaczego jesteś taka?…
— Ach, ciociu, ciociu — zarzuciła jej ręce na szyję i wybuchła szlochem.
— Poczekaj — oprzytomniała panna Agata. — Zaraz ci dam trochę kropel walerianowych. To nerwy. W tym okresie zdarzają się takie rozdrażnienia. Ale trzeba ich unikać, trzeba panować nad sobą…
Ucałowała jej czoło, łagodnie uwolniła się z jej objęć i wyszła do łazienki, gdzie spodziewała się znaleźć w apteczce walerianowe krople. Po kilku minutach, gdy ich nie znalazła, poszła do Justyna, by go o nie zapytać. Zastała Justyna w jego gabinecie. Stał przy biurku, przerzucając gorączkowo kartki jakiejś grubej książki.
— Zamiast zajmować się lekturą — powiedziała sucho —