Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czy on sam, Justyn, nie stanie się wówczas kimś po prostu niepotrzebnym, formalnie tolerowanym, odsuniętym?… Czy nie znajdzie się poza kręgiem uczuć tamtych dwojga, których połączy dziecko?… Czy Monika nie zechce dać temu dziecku, jeżeli to będzie chłopiec, imienia — Marek?…
Toteż drżąc o zdrowie Moniki, nie mniej troskliwie i bacznie obserwował jej nastroje, ważył każde jej słowo, obliczał temperaturę każdego uśmiechu, starał się przeniknąć jej myśli.
Tak mijały miesiące, przeszła zima i nadeszła wiosna. Na Wielkanoc niespodziewanie przyjechał Domaszewicz. Z listów Justyna wiedział, że Monika jest w ciąży. Pisywali do siebie po dawnemu, po dawnemu Marek prosił Justyna o załatwienie różnych interesów i podawał zdawkowe informacje o sobie, po dawnemu w listach Justyna było wiele wylewnych i zamglonych refleksyj, wśród których jednak nie było najmniejszej wzmianki o jego przeżyciach i ciężkich troskach w związku z oczekiwanym porodem.
I Marek przemijał te rzeczy milczeniem, ograniczając się do stereotypowego zwrotu przy końcu każdego listu:
„Ucałuj ode mnie ręce Moniki i życz jej zdrowia“.
Raz tylko napisał wprost do niej, ale i wtedy kartkę włożył do koperty zaadresowanej do Justyna. Nie było to zresztą nic ważnego.
Teraz przyjechał bez uprzedzenia. Gdy Justyn wrócił na obiad, Monika powiedziała:
— Wiesz, Marek jest w Warszawie.
— Widziałaś go?
— Nie. Telefonował tylko. Zatrzymał się w hotelu.
— I czemu nie przyszedł?
— Zapytał o której będziesz w domu i powiedział, że wstąpi do nas o szóstej. Rozmawiałam z nim bardzo krótko, bo się śpieszył.
Zapanowało milczenie. Po dłuższej chwili Justyn odezwał się niepewnym tonem:
— Żałuję, że będę musiał wyjść przed szóstą… Na jakąś godzinę…
Nie patrzył w jej oczy, lecz wiedział, że spojrzała nań z wyrzutem. Powiedziała jednak spokojnie: