Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie ludzkie sprawy wydają się proste tylko tym, którzy sami są nie bardziej skomplikowani niż bydlęta.
Monika wyciągnęła doń ręce:
— Czy przebaczasz mi, Marku? Przebaczasz?…
— Niech ci dobrze będzie na świecie — odpowiedział cicho. — A jeżeli pozwolisz mi, jeżeli nie zamąci to twego szczęścia, od czasu do czasu przyjeżdżać będę do Warszawy, by chociaż zobaczyć ciebie i kilka słów z tobą zamienić. Myślę, że Justyn…
Potwierdziła z przekonaniem:
— O, na pewno. Justyn zawsze zostanie twoim przyjacielem.
Marek zamyślił się:
— To dziwne — odezwał się po pauzie. — Jesteśmy przyjaciółmi i nie możemy tego zmienić nawet to, że staliśmy się wrogami… No, ale nie mamy już wiele czasu… Bądź szczęśliwa, Moniko…
Chciała mu odpowiedzieć:
— Bądź szczęśliwy, Marku — lecz w jego oczach dostrzegła tak bezbrzeżny smutek, że zrozumiała, jak ostrym kontrastem zabrzmiałoby wobec niego takie życzenie.
— Marku — powiedziała. — Czy wolno mi o coś cię prosić?
— Słucham cię?
— Przełamałeś swój nałóg. Przestań pić. Obiecaj mi, że w tym wytrwasz.
— Dlaczego żądasz tego ode mnie?
— Dlaczego?… Bo nie zaznałabym spokoju, bo przecie ta myśl gnębiłaby mnie, bo… Marku, czy ty sądzisz, że potrafię być obojętna na to co ciebie dotyczy?
W jej oczach zaszkliły się łzy. Marek zbladł i milczał przez chwilę.
— Dobrze — powiedział wreszcie. — Obiecuję ci, Moniko.
— Jesteś bardzo dobry, Marku.
Podniósł do ust jej ręce.
W dwie godziny później Kielscy wyjechali, a następnego popołudnia już byli w Warszawie; życie wróciło do dawnego normalnego trybu. Po tygodniu przeprowadzili się do własnej wil-