Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stało nie poszło na marne. I właśnie o tym głównie chciałam panu coś powiedzieć…
— O tym?…
— Tak. Mam wrażenie… Mam prawie pewność, że wszystko będzie dobrze.
Jednocześnie w hallu toczyła się inna rozmowa. Marek mówił do Moniki:
— Bądź szczęśliwa. I nie sądzę, byś dla swego szczęścia, dla swego spokoju, dla uczciwości swoich uczuć musiała mnie zupełnie wykreślić z pamięci.
— Wcale tego nie pragnę — potrząsnęła głową. — Gdybym zaś nawet chciała…
— Dziękuję ci, Moniko. I nie posądzaj mnie o lekkomyślność. Nie posądzaj mnie o fałsz. Może i jedno i drugie było między nami. Ale mnie rozgrzewa coś stokroć potężniejszego, coś stokroć większego niż wszystkie niedomówienia i kłamstwa, niż wszystkie gry, niż wszystkie pobudki działania… Ja cię kocham, Moniko.
Monika opuściła głowę:
— Tylko mnie nic nie usprawiedliwia.
— Owszem — odpowiedział ponuro. — Usprawiedliwia cię to, że ty mnie nie kochasz.
— Marku!
— Tak, Moniko. Ale dajmy temu spokój — zaśmiał się. — Jeżeli chcesz na to patrzeć bez goryczy, patrz tak, jak patrzyłby pospolity i płytki obserwator z zewnątrz. Cóż to było? Zwykła awantura erotyczna. Młoda mężatka oddzielona od męża i jego przyjaciel, który z tego skorzystał. Trochę powszedniego brudu — oto i wszystko. W milionach wypadków milion razy to samo się powtarza.
— Nie mów tak — szepnęła.
— Chociaż kto wie — zastanowił się Marek. — Może i w tamtych milionach wypadków, gdybyśmy je znali tak dobrze, gdybyśmy mogli w nie wejrzeć od wnętrza spraw i uczuć, znaleźlibyśmy też więcej ludzkich motywów i uczuć, a mniej zwierzęcego instynktu. Łatwo jest wypowiadać sądy tylko tym, którzy w swoim sumieniu nie ponoszą za nic odpowiedzialności.