Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyjechał do Zapola wczesnym rankiem wynajętą na stacji żydowską furmanką. Gdy zajechał przed ganek, w domu jeszcze spano. Służącemu kazał nikogo nie budzić i czym prędzej wyszedł do ogrodu.
Bał się zapukać do drzwi Moniki. Bał się tego, co za tymi drzwiami może go czekać. Zaledwie skręcił w jaśminową aleję, spotkał Marka. Stanęli naprzeciw siebie tak niespodziewanie, że zaskoczyło to obydwóch.
Marek opanował się pierwszy i wyciągając rękę na powitanie, powiedział:
— O, przyjechałeś!
Justyn nerwowo ścisnął jego dłoń:
— Właśnie przed chwilą…
— Dlaczego nie depeszowałeś? Wysłałbym konie.
— Jakoś nie przyszło mi to na myśl.
— Widziałeś już Monikę? — zapytał Marek.
Justyn potrząsnął głową:
— Śpi jeszcze.
— Wkrótce wstaną. No, jakże ci się powodzi? Co porabiasz?
Justyn bąknął wymijająco kilka zdań i niespodziewanie zapytał:
— Jak sądzisz, czy Monika zechce tu dłużej zostać, czy zgodzi się wrócić ze mną do Warszawy?
Na opalonej twarzy Marka wystąpiły ciemne plamy rumieńców:
— Nie wiem. Nie rozmawiałem z nią o tym.
Uderzył lekko trzciną po cholewie buta i dodał:
— Myślałem, że i ty zostaniesz do końca lata.
— Nie wiem, czy to w ogóle było by możliwe.
Umilkli obaj i szli obok siebie. Po długim milczeniu Marek zaczął mówić:
— Nie pisywałeś ostatnio do mnie. Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Zawsze byłeś zbyt wrażliwy i zbyt łatwo ulegałeś depresjom. Źle wyglądasz. Zbyt nerwowo bierzesz życie. Może trudniej mi dzisiaj niż dawniej dawać ci jakieś rady… Ale nie boję się, że posądzisz mnie o jakiekolwiek uboczne in-