Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy Justyna, oczy pełne miłości i tkliwe, oczy Marka, nieprzeniknione w swoim zimnym wyrazie, ale tak jasne… I smutne oczy Janki…
— Nie! Absurd! Jak mogę ich posądzać.
I nagle, nie wiadomo skąd zjawiał się inny obraz. Widziała siebie w ramionach Marka. Te tak dobrze zapamiętane ściągnięte rysy, to nieodparte pożądanie rozchylonych ust i płomień dotyku i własną chęć wyrwania się, ucieczki i bezwład, bezwład oczekiwania…
A później setki obcych twarzy, niski głęboki głos Jotarskiego i porywcze przysięgi pana de Bouvage i milczące spojrzenia innych…
Na twardej ubitej ścieżce chlupotały kałuże wody, deszcz drobny lecz gęsty uderzał w twarz milionem kropelek, z rozchybotanych gałęzi drzew wiatr zrywał duże ciężkie krople, które uderzały głośno, sypiąc się na sztywny materiał nieprzemakalnego płaszcza.
Zatrzymała się koło jakiegoś budynku. Wystający dach zupełnie osłaniał ją tu od deszczu. Oparta o ścianę stała długo w zamyśleniu. Szare niebo, zieleń łąk i pól rozciągających się daleko i ten monotonny deszcz… Zwolna odzyskiwała spokój, spokój graniczący z rezygnacją.
Zmierzchało się już, gdy wracała do dworu, a może tylko napłynęły chmury gęstsze i przyciemniły świat. Wracała powoli.
Na ganku stał Marek i palił papierosa:
— Przebierz się zaraz — powiedział. — Wprawdzie jest ciepło, ale nie trudno się zaziębić.
— Dobrze — skinęła głową.
— Czy czujesz się lepiej?
— Nic mi nie było.
— Miałaś jakieś zmartwienie — powiedział tonem twierdzenia.
— Tak — uśmiechnęła się. — Pomówię z tobą o tym.
— Zawsze ci służę z przyjemnością — lekko skłonił głowę Marek.
Po dżdżystym dniu przyszedł wieczór gorący i parny. Mocno pachniały kwiaty, powietrze było aż gęste od tych zapa-