Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ko, kochałaby je jak własne. Instynkt byłby oszukany, lecz nie przełamany.
Justyn pocałował ją w rękę:
— Więc dobrze, kochanie. Zgadzam się, że nie potrafisz kochać przybranego dziecka tak, jakby to było własne, do czego, ja na przykład, a sądzę, że i każdy mężczyzna byłby zdolny. Ale przecież z taką Małgosią od szwaczki nic cię nie łączy, a jednak lubisz ją bardzo.
To zupełnie co innego.
— Więc chociażby innego! Czy nie chciałabyś mieć takiej dziewczynki na stałe w domu?… Czy nie byłoby ci przyjemnie czuwać nad nią, ubierać, karmić, uczyć takiego bobaska?…
Monika zamyśliła się:
— To tak trudno od razu odpowiedzieć… To nie jest takie proste.
— Więc namyślisz się, kochanie, zastanowisz się i wówczas wrócimy do tej sprawy. Dobrze?
— Dobrze. Tylko…
— Tylko co?
— Proszę cię, Justynie, nie przynaglaj mnie… Muszę to rozważyć w zupełnym spokoju.
— Ależ oczywiście, moja ty najdroższa.
— I sama ci powiem.
— Dobrze, dobrze, kochanie.
Tejże nocy, gdy oboje zmęczeni mówili sobie dobranoc, Monika przytuliła usta do ucha męża i szepnęła:
— Ja wciąż jeszcze nie tracę nadziei, że będzie…
Pocałował ją i nic nie odpowiedział.
— A ty wierzysz? — zapytała.
— Bardzo… chcę wierzyć, kochanie.
Położył się i udawał, że śpi, lecz zasnąć nie mógł. Już teraz prawie pewien, że rozwiązanie kwestii podsunięte mu przez Marka nigdy nie uzyska zupełnej zgody Moniki. Występując z tym projektem oczekiwał, że spotka się, jeśli nie z entuzjazmem, to w każdym razie z radością. Ona natomiast czuła się jakby dotknięta jego propozycją, a teraz domaga się od niego podtrzymania jej gasnącej nadziei.
— Czy nie lepiej od razu, jednym zamachem przeciąć