Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ich dziecko.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po cóż miałbym cię zwodzić? — wzruszył ramionami.
— Marku! — zawołał Justyn w porywie. — Nie mogę ci uwierzyć, ale mam prawo uwierzyć!
— I prawo i obowiązek. Uroiłeś sobie coś, a teraz wmawiasz we mnie, w trzeźwego zwyczajnego człowieka, że jestem histerykiem. Mogę się nawet czuć dotkniętym tym, że do tego stopnia mnie nie znasz. Sądzisz podług siebie. Oto cały błąd. I dlatego wydaje ci się, że ja, Marek Domaszewicz, mam kwalifikacje na Romea czy innego Wertera.
— Może się mylę, może się mylę — powtarzał Justyn, ściskając skronie.
— Na pewno się mylisz. Stawiam mu rzecz prosto i uczciwie, a on głowi się, sięga lewą ręką do prawej kieszeni i szuka dziury w całym. A tu rachunek wyraźny: ty bez niej żyć nie możesz, a ja mogę, ona bez ciebie nie potrafi, a beze mnie świetnie. Gdzież tu miejsce już nie tylko na odmowę, ale na skrupuły!…
Justyn westchnął:
— Jednak to ofiara z twojej strony…
— Jaka, do licha, ofiara! — hamując rozdrażnienie przerwał Marek. — Nic nie ofiarowuję, bo nic tu nie mam. Czy Monika jest moją własnością?… Nie jest i nie chcę nią być, bez czego ja zresztą świetnie się obejdę. I nie nudź mnie, proszę, bo już zaczynam się irytować. Jadę, dwie doby tłukę się w podróży… A on mi tu… Gdzie jest mój pokój?…
Justyn chwycił go w objęcia.
— Marku, Marku, przyjacielu mój jedyny — powtarzał, a łzy spływały mu z oczu.
Może gdyby w tej chwili spojrzał na twarz Domaszewicza, na twarz ściągnięta bólem i nienawiścią, zrozumiałby, co się naprawdę tu stało, pojąłby, że dając wiarę słowom Marka, że idąc tak pośpiesznie za tą wiarą, idzie tylko dlatego, że prowadzi go ona ku urzeczywistnieniu największych pragnień. Uwierzył, bo chciał uwierzyć, bo musiał uwierzyć, a jeśli w tej chwili nie zdawał sobie z tego sprawy, to dlatego, że zbyt był oszołomiony szczęściem.
Odprowadziwszy Marka do jego pokoju, miał ochotę tam