Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tedy pani Maciejowa szturgnęła Maćka i groźnie zawołała:
— Stulisz mi ty gębę, zatraczeńcze jakiś? Chcesz, żebym ci łba nadarła. Zaraz mi bądź cicho, bo chociem stara i zmęczona, takie ci sprawię rznięcie, że mię popamiętasz!
Umilkł tedy Maciek przed obawą matczynego rznięcia, a tymczasem Kazik, kłaniając się, odbił z Andrzejem od brzegu. Czółno pchnięte dwoma silnemi wiosłami, odpłynęło od brzegu, wsunęło się na prąd wody i powoli poczęło niknąć w szarej mgle. Zrazu widać go było jak cień jakiś, potem zupełnie zakryte zostało przez mgłę.
Zebrani nad brzegiem patrzyli na to, aż wreszcie pan Rafałowicz zrobił w powietrzu znak krzyża świętego, westchnął, obtarł łzy z twarzy i rzekł:
— Zacności chłopiec! Szczęśliwa matka, która takiego syna się dochowała. No, a teraz ruszajmy dalej!
Szczęśliwie dostano się na Mostową ulicę, gdzie już ludzie chodzili i dla tego licznie rozstawione straże szwedzkie na murach na przemykającą się gromadkę nie zwróciły uwagi. Nie upłynęło i dwa pacierze, gdy wszyscy cali i zdrowi znaleźli się w kamieniczce pana Rafałowicza, i znużeni nieprzespaną nocą i tylu wrażeniami, jak mogli się pomieścili i zasnęli snem kamiennym.