Strona:Stefan Napierski-Ziemia, siostra daleka.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
wo rozwita, żółtym osypana puchem, zdmuchiwanym przez wietrzyk najlżejszy (a już się wysmukla ku przyszłej fujarce, przywabiającej ptaki, zawczasu przedrzeźniająca ich miłość piszczałka, zwodząca, dziurawa, nieodparcie ku zagubie szczęścia zawodząca ligawka, — a teraz witka wilgotna i goła);
więc: oczy — tak, one naprzód! — drwiące, obojętne, bezwiedne źrenice, a pewne zwycięstwa, jak motyl, przenoszący pył mokry ze słupka na słupek;
więc: brwi, jak cięciwy ze strzałą skrycie napiętą do lotu, znieruchomiałe chmury, kłujące, a podatne głaskaniu, pieszczocie niezapomnianej, przeszywające w dotknięciu (czekają milimetry skóry na łaskotanie skrzydełek!);
więc: usta (a już pierwsza ruń, kłosząca się nad niemi, czyni je bardziej jeszcze niedostępnemi) i zęby, o których niepodobna pomyśleć bez dygotu, zimna ześlizgującego się po plecach, oczu rozbieganych koso, rąk rozlatanych;
i za niemi: utajony język (nie wiesz, że się wbije w twe wargi i przeszyje cię żądłem nienasyconem do serca i pić je będzie do niewyczerpalnego dna);
więc: dłonie, wąskie i mocne w przegubie, zlekka pociemniałe od młodego słońca; palce, których rozkosz równa jest zabójstwu;