Strona:Stefan Napierski-Ziemia, siostra daleka.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od ciemnych korzeni aż po nieruchome gwiazdy;

wyczerpanej szczęściem, opustoszałej, złupionej ofiarą, znużonej, postarzałej nagle o brzemię, jej zagrabione,

— zbytecznej; o, akwedukty w ruinie!

Jak: dziewczyna, której raz pierwszy wargi rozchyliła noc;
tedy: naprzód uśmiech, kryjący przed sobą obecność swą onieśmieloną, lękliwy, jak bazie wierzby popielate, spłoszony byle czem, niby szare obłoki kwietniowe na nieobjętym widnokręgu;
a potem uśmiech drugi: oczekiwania; jeszcze bezcielesnego, bez twarzy, a przecie na obliczu igrający, jak zmienny podmuch, wciąż inaczej marszczący taflę płytkich wód, pozostałych z wczesnej powodzi, mącący zalękłe tonie, co, parując powoli, pragną błogości nieistnienia, jedynego szczęścia: niebytu; niewybierający jeszcze, niedorzeczny, w nigdzie tęskniący, ociekający obietnicą — musi się spełnić! — jak sokiem cierpkim połowa zielonkawego jabłka, strąconego przez ptaki, a przedwcześnie wysilonego ku nieodzownej pełni, ku krągłej harmonji powrotu;
I trzeci uśmiech: niespodzianki, jak struga, w którą raz pierwszy rzuca odbicie niebo bezkształtnie-wiosenne i witka, led-