Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kręty, nie rozwidlał się nigdzie. Jakież było moje zdumienie, gdy po dziesięciu minutach wyszliśmy po jakiejś pochylni na powierzchnię ziemi w miejscu oddalonem od zaułków nadbrzeżnych o kilka kilometrów!... Nad nami świecił jasno księżyc, dookoła nas czerniły się krzaki jałowcu.
— Rzecz dziwna — odezwałem się pierwszy — wchodziliśmy przez jakąś plugawą sień w jednym z nadrzecznych domów, wychodzimy zaś tą piwnicą o parę kilometrów na wschód, w czystem polu!
— Widocznie jest podwójne wejście.
— Widocznie.
— I to drugie bezpieczniejsze od tamtego, bo poza miastem i dobrze ukryte w chaszczach.
— Rzeczywiście. Jesteśmy otoczeni wkoło zwartym żywopłotem, przez który trzeba się będzie przemocą przedzierać.
— Tu była wąska przesiecz — odpowiedział Wierusz, badając grunt pod nogami — Lecz zarosła już prawie zupełnie.
— Znać oddawna już nikt nie używał tej ścieżki.
— Niewątpliwie. Lecz może się jakeś tędy przebierzemy. Toruj drogę jako młodszy!
Wtargnąłem w gąszcz krzewów i wkrótce znaleźliśmy się obaj na rozległym, trawą i zaroślami podszytym wygonie. O sto kroków od nas szumiała w ciszy nocnej Drucz...