Strona:Stefan Grabiński - Salamandra.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Toby narobiło nam dużo kłopotu i sprawa mogłaby nabrać niepożądanego rozgłosu. Lepiej zostawić go do czasu w tej kryjówce.
— Ale w takim razie niczego się od niego nie dowiemy. Jeżeli on rzeczywiście pozostaje w jakimś związku z Kamą...
— Napewno tak, lecz wątpię bardzo, czy umiałby nam coś o niej powiedzieć. Najprawdopodobniej człowiek ten nigdy w życiu swem Kamy nie widział; przynajmniej w stanie swym normalnym na jawie. O tem zaś, co obecnie przeżywa jego jaźń poza obrębem ciała, albo całkiem zapomni po przebudzeniu, lub też wspomnienia będą tak mętne i powikłane, że zamiast pomóc, utrudnią nam tylko zadanie.
— W rezultacie zatem musimy czekać na zmianę stanu.
— Można ją wywołać sztucznie. Właśnie ten stan rzuca ciekawe światło na całą sprawę. Kto wie, czy podejrzenia, jakich nabrałem co do Kamy, nie zaczynają się tu realizować?
— Czy nie podzielisz się ze mną swojemi przypuszczeniami?
— Narazie nie. Nie lubię wypowiadać głośno hipotez, których nie mogę poprzeć bezpośredniem doświadczeniem. Musisz się zdobyć na cierpliwość, Jerzy. Powrócimy tu niebawem, może za tydzień, gdy będę odpowiednio przygotowany. Teraz czas nam wracać; pora i tak bardzo spóźniona.
Spojrzał raz jeszcze na zesztywniały kształt ludzki, dotknął palcem jego skroni i skierował kroki ku wyjściu. Wyprzedzałem go, by rozświetlać drogę latarką. Szliśmy szybko i pewnie, bo chodnik lubo